Irlandia 2013

Trzy lata temu odbyliśmy pierwszą podróż do Irlandii i bardzo nam się tam spodobało. W związku z tym postanowiliśmy zwiedzić w tym roku następną część tego pięknego kraju.

Dzień pierwszy

Po wczorajszym późnym locie spędziliśmy noc w hotelu przy lotnisku, więc zaraz pośniadaniu wypożyczyliśmy samochód i wyruszyliśmy z Dublina. Olek „miał stresa” z powodu ruchu lewostronnego, ale na szczęście początkowo jechaliśmy autostradą, co trochę ułatwiło przyzwyczajenie się do jazdy tutaj. Później nadszedł czas na kolejny stopień wtajemniczenia – jazdę lokalnymi drogami, na których dwa samochody mijają się z wielką ostrożnością i na dodatek są one (te drogi) kręte i górzyste. Rozbawiały nas w tej sytuacji ograniczenia prędkości do … 100 km/h 🙂

Mniej więcej w połowie drogi odbiliśmy w bok z autostrady by zwiedzić pozostałości po starym zespole klasztornym Clonmacnoise. Pierwszy klasztor został założony tam przez św. Kierana w VI w. na wzgórzu, gdzie krzyżowały się szlaki: lądowy (ze wschodu na zachód) z wodnym (z północy na południe wzdłuż rzeki Shannon). Przez długie lata Clonmacnoise było znaczącym ośrodkiem kultury i nauki, to stąd pochodzi wiele cennych manuskryptów. Było również miejscem pochówku Irlandzkich władców. Do dzisiaj pozostały zachowane ściany katedry i innych kościołów, dwie okrągłe wieże, liczne nagrobki oraz rzeźbione w kamieniu wysokie krzyże (oryginalne krzyże są wyeksponowane i opisane w Visitors Center przy wejściu na tereny klasztorne). Spędziliśmy tam ponad dwie i pół godziny podziwiając budowle i otaczające je tereny.

Potem jechaliśmy już prosto do miejsca noclegu. Mieściło się ono w małej nadmorskiej wiosce Liscannor, gdzie czekał na nas bardzo sympatyczny pokój z widokiem na morze. Po ulokowaniu się, poszliśmy spacerkiem do centrum wsi na jakiś posiłek. Gospodyni bardzo zachwalała jeden z tamtejszych lokali, ale mieli tam tylko owoce morza (fuj!) a ceny były z kosmosu, więc zrezygnowaliśmy. Bar obok wyglądał nieciekawie, więc poszliśmy kawałek dalej i znaleźliśmy punkt „fish and chips” prowadzony jak się okazało przez Polaka – dostaliśmy bardzo solidne porcje smażonego dorsza i frytek – wszystko świeżutkie i pyszne. Trzeba było oczywiście popić to piwem w lokalnym barze, gdzie przy okazji odbyliśmy rozmowę z miejscowym rolnikiem i wysłuchaliśmy gry na fecie w wykonaniu miejscowego … wirtuoza 😉 .

Dzień drugi

Kolejny dzień był bardzo intensywny i ciekawy. Po typowym wysokokalorycznym irlandzkim śniadaniu wyruszyliśmy do centrum parku narodowego Burren. Są to tereny górzyste, góry wapienne, dzikie, puste, miejscami pozbawione roślinności. Wybraliśmy jeden ze szlaków pieszych i wdrapaliśmy się tym sposobem na jeden ze szczytów – widoki były wspaniałe. Trochę zmęczeni trzygodzinnym „spacerem” jechaliśmy dalej przez teren gór i zatrzymaliśmy się przy jaskini Aillwee i oczywiście zwiedziliśmy. Ponieważ mieliśmy jeszcze sporo czasu i trasa do domu wiodła w pobliżu słynnych klifów Moheru, zastanawialiśmy się, czy się tam nie zatrzymać. Jednak jak tylko zobaczyliśmy cały „przemysł turystyczny” ulokowany na jednym z krańców klifów, to tylko przyspieszyliśmy. Dzięki bardzo dokładnej mapie tych terenów wiedzieliśmy natomiast jak dostać się na drugi koniec klifów – na Hag’s Head. Miejsce było niemalże bezludne, jedynie kilku wtajemniczonych zapaleńców podobnych do nas, widoki piękne – czego chcieć więcej. No chciało nam się … jeść 🙂 Odwiedziliśmy naszego już znajomego Polaka i powtórzyliśmy wczorajsze danie. Potem po jednym piwku w barze, krótka pogawędka z naszym wczoraj poznanym tam Irlandczykiem i powrót do domu.

Pogoda dopisała – przywieźliśmy lato do Irlandii.

Dzień trzeci

Tym razem wybraliśmy się na sąsiedni półwysep, a raczej na jego koniec o nazwie Loop Head. Jechaliśmy wzdłuż północnego wybrzeża tego półwyspu i podziwialiśmy wspaniałe klify – mniej znane i z pewnością niższe niż klifu Moheru, ale chyba bardziej malownicze. Pogoda była najlepsza z możliwych – słońce, chwilami lekkie chmurki, ciepły wiatr. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Kilkee – nadmorskiej, wakacyjnej miejscowości, z przyjemną plażą, na której chwilę pospacerowaliśmy, a mi „wpadł w obiektyw” mały Irlandczyk o ogniście rudych włoskach.

Wieczorem poszliśmy na mszę do tutejszego kościoła, a potem … tradycyjnie do Polaka, ale dzisiaj zmieniliśmy menu na beefburgera, też był dobry.

Dzień czwarty

Dzisiaj dla odmiany wypłynęliśmy na Atlantyk 🙂 Wypływaliśmy z portu w Doolin i z oferty tamtejszych przewoźników wybraliśmy opcję combo tzn. podpłynięcie do klifów Moheru i wizyta na najmniejszej z wysp Aran – Inisheer.

Klify były jeszcze trochę przesłonięte poranną mgiełką, co tylko dodawało im uroku. Widziane od strony morza naprawdę robią wrażenie.

Po opłynięciu skalnej iglicy będącej miejscem zamieszkania wielu ptaków statek dopłynął do Inisheer. Tam wypożyczyliśmy rowery i pojeździliśmy po wyspie – ktoś na statku mówił, że ta jest z wszystkich trzech najładniejsza, nie wiem czy rzeczywiście tak jest, ale nam się podobała. Widzieliśmy jej skaliste, trudno dostępne tereny, ruiny starego kościoła, wrak statku, tutejsze mikro lotnisko – akurat w momencie gdy tam byliśmy startował samolot (samolocik) i zaraz następny lądował. Ostatnie pół godziny spędziliśmy na tamtejszej plaży – bardzo ładnej. Trochę kiepsko byliśmy przygotowani na upał, który tam panował, mieliśmy długie spodnie, ale rano była mgła … Olkowi zakupiliśmy gustowny kapelusz w celu ochrony jego wysokiego, mądrego czoła przed napastliwymi promieniami słonecznymi 🙂

Wieczorem jak zwykle „zdrowy” posiłek u Polaka, potem małe piwko – dzisiaj w jednym z barów grali i śpiewali tradycyjną muzykę irlandzką, obowiązkowo więc posiedzieliśmy tam trochę.

Irlandia dzień piąty

Tego dnia pożegnaliśmy się z okolicami Moheru i przejechaliśmy ok. 120 km na północ do miejscowości Murrisk położonej u podnóży góry św. Patryka. Jechaliśmy przez piękny, górzysty region o nazwie Connemara, drogą przy górach noszących wspólną nazwę Twelve Bens i towarzyszyły nam naprawdę piękne widoki.

Irlandię opanowała fala upałów – to nie żart, było 29 stopni w cieniu. Z chęcią więc skorzystaliśmy z położonej niemalże przy naszym obecnym lokum (3 min na piechotę) pięknej plaży i możliwości kąpieli w zatoce oraz podziwiania zachodu słońca.

Spoglądaliśmy też z daleka na widoczną w całej okazałości Croagh Patrick – miejsce naszej kolejnej wycieczki.

Dzień szósty

Żyjemy!

Weszliśmy dzisiaj na świętą górę Croagh Patrick – miejsce pielgrzymek Irlandczyków. Góra jest nie byle jakim wyzwaniem – ma wysokość 764 m n.p.m. a początek trasy jest na poziomie 0 m n.p.m. czyli musieliśmy pokonać różnicę wysokości ok. 700 m. Niby nie brzmi jakoś groźnie, ale podejście jest kamieniste i miejscami bardzo strome, na dodatek to był kolejny upalny dzień, nawet bardzo upalny. Daliśmy jednak radę. Droga zaczyna się od strony morza dość stromym odcinkiem, potem jest widoczna od strony lądu – początkowo stosunkowo idzie płasko, końcówka – stromo pod górę. Na szczycie jest kaplica. Są po drodze dwie stacje, które pielgrzymi powinni okrążać odpowiednio 7 i 15 razy i tyleż samo razy odmówić modlitwy. Szczerze mówiąc nie widziałam, żeby ktokolwiek to zrobił, ale chyba św. Patryk ze względu na wyjątkowe warunki pogodowe wybaczy to zaniedbanie. Zejście wcale nie było łatwiejsze od wejścia. W każdym razie wypociliśmy i spaliliśmy chyba wszystkie irlandzkie śniadania tutaj zjedzone 🙂

Po powrocie chłodny prysznic i zalegnięcie na łóżkach. Dopiero wieczorkiem wyruszyliśmy znowu, tym razem do pobliskiego miasteczka Westport na spacer uliczkami i „małe co nieco”. Potem jeszcze tylko wieczorny spacer na plażę, podziwianie zachodu i czarnogłowych owieczek i tak się kończy kolejny dzień w Irlandii.

Dzień siódmy

Tutaj ciągle trwa lato stulecia, temperatury ok. 30 stopni. Dla odmiany (po wczorajszej wspinaczce) odbyliśmy wycieczkę samochodową na pobliską wyspę Achill. Jest ona oddzielona od stałego lądu tylko wąskim przesmykiem, więc można na nią wjechać przez most.

Głównymi atrakcjami tej wyspy są: piękna widokowo nadmorska droga oraz piaszczyste plaże z krystaliczną wodą. Na jednej z nich spędziliśmy trochę czasu relaksując się, pływając w oceanie (a właściwie w zatoce),podziwiając widoki i chcąc nie chcąc – opalając się. Czuliśmy się zupełnie nie jak w Irlandii, raczej jakbyśmy byli gdzieś nad Morzem Śródziemnym.

Po drodze widzieliśmy jeszcze dwa zamki-wieże, które należały dawno, dawno temu do niejakiej Gace O’Malley, zwanej królową piratów.

Dzień ósmy

W przedostatni dzień naszego pobytu na Zielonej Wyspie odbyliśmy daleką i ciekawą wycieczkę. Najpierw jechaliśmy wzdłuż zatoki, nad którą mieszkamy, a potem skręciliśmy na drogę przez góry Mweelrea. Warto było tam jechać dla samych rewelacyjnych widoków. Na dodatek droga ta wiąże się z tragicznym marszem ludzi w czasie Wielkiego Głodu – wielu z nich wtedy umarło. Przy drodze są dwa miejsca upamiętniające to wydarzenie.

Następnie droga prowadziła wzdłuż obu brzegów fiordu Killary – jak na fiord przystało bardzo było malowniczo. Na końcu fiordu jest maleńka, przeurocza miejscowość Leenaune, z kilkoma barami, sklepem z pamiątkami i … prawdziwą irlandzką wełną! Jako „dziergaczka” uzależniona od wełen nie mogłam sobie odmówić zakupu jednej z nich z przeznaczeniem na bardzo ciepły zimowy sweter 🙂

Jadąc dalej dotarliśmy do jednego z najbardziej znanych w okolicy miejsc, czyli Kylemore Abbey – niegdyś posiadłość bogatego Anglika, obecnie własność sióstr zakonnych – benedyktynek, które prowadzą tutaj szkołę dla dziewcząt (z raczej bogatych domów). Posiadłość jest olbrzymia i oferuje kilka ciekawych miejsc do zwiedzania – zamek, otoczony murem ogród, kościółek będący gotycką katedrą w miniaturze, mauzoleum pierwszych właścicieli.

Na koniec dotarliśmy do Clifden, które jest podobno jedynym miastem w Connemarze i jak większość małych miasteczek w Irlandii jest bardzo przyjemne.

Dzień dziewiąty – ostatni

Podczas ostatniego dnia w Irlandii, w drodze z Connemary do Dublina zatrzymaliśmy się na chwilę w Cong (miasto gdzie nakręcono „Spkojnego człowieka” – co mocno podkreślał McCarthy w swojej książce) oraz przy ruinach klasztoru franciszkanów Ross Erilly. Obydwa miejsca warte zwiedzenia.

W Cong oprócz pamiątek po filmie „Quiet Man” warto zobaczyć pozostałości opactwa – bardzo malownicze, z jednym bardzo interesującym obiektem – domkiem nad rzeką, w którym mnisi łowili ryby mając dach nad głową i ogrzewanie w kominku. Rzeka po prostu przepływa pod domkiem, a w podłodze jest szczelina, w której umieszczano wędki, czy inne przyrządy do łowienia. Dla osób mających więcej czasu przygotowano również trasy piesze w okolicznych lasach lub przejażdżki wokół pobliskiego jeziora Corrib.

Ross Erilly jest największym i najlepiej zachowanym franciszkańskim klasztorem w Irlandii, położonym ok. 2 km na zachód od Headford. Nie jest łatwo tam dojechać, oznakowanie jest nie najlepsze a miejsce jest odosobnione. Dzięki temu nie ma tam hord turystów, panuje cisza i spokój sprzyjające dokładnemu zapoznaniu się z tym ciekawym miejscem. Klasztor zbudowano w XV w. i do dzisiaj widać wyraźnie jakie funkcje pełniły poszczególne pomieszczenia. Widać kominy, piece, zbiornik do przechowywania żywych ryb. Można by spędzić tam dużo czasu, niestety czas nas gonił – samoloty nie mają w zwyczaju czekać na spóźnialskich, więc chcąc nie chcąc wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną na lotnisko dublińskie.

Te dni upewniły mnie, że Irlandia jest pięknym krajem oferującym wiele atrakcji, a przede wszystkim na każdym kroku spotyka się tam przyjaznych ludzi. Już wiem, że będę chciała tam jeszcze wrócić.

4 myśli w temacie “Irlandia 2013

  1. Wracaj, wracaj.
    My (a w szczególności ja) podpłynięcie do Moherów źle wspominam. O mało nie dostałam zawału, ale serio, nie wiem kiedy ostatni raz tak się bałam. Nie wiem czemu w takich warunkach płynęliśmy. I nie wiem czemu nie wywróciliśmy się 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.