Korsyka i Elba

WAKACJE – KORSYKA I ELBA 2005

NA POCZĄTEK WYJAśNIENIE. Nie podróżujemy z żadnym biurem podróży. Pobyt, czyli noclegi, załatwiamy w Eurocampie. Jest to angielska firma posiadająca swoje namioty-domki oraz tzw. mobile-homy (czyli takie wozy Drzymały w wersji prawie luksusowej) na różnych campingach w Europie. My korzystamy z namiotów. Taki namioto-domek ma ok. 25 m2, dwie sypialnie z łóżkami, całkowicie wyposażoną kuchnię z lodówką i kuchenką, stół i krzesła przed namiotem, parasol i dwa leżaki. W sumie niezły standard, poza sezonem tańszy niż wynajem domku nad Bałtykiem. Do kosztów wakacji należy doliczyć dojazd – we własnym zakresie, czyli samochodem, oraz wyżywienie.
Co zyskujemy? Całkowitą wolność, kontakt z naturą i prawdziwy wypoczynek.

W sierpniu 2005 wyruszyliśmy, oczywiście cała rodziną, w stronę Korsyki. Pierwszą noc po drodze spędziliśmy u naszych przyjaciół w Norymberdze. Było jak zwykle sympatycznie.
Następnego dnia wyruszyliśmy na południe i po całym dniu jazdy w zmiennej pogodzie dotarliśmy około szóstej wieczorem do Pizy. Obowiązkowa wizyta przy krzywej wieży (nie tylko wieża jest krzywa, stojąca obok katedra również, wieża pięknie się zaprezentowała w świetle zachodzącego słońca, wszystkie budowle na placu: wieża, katedra i baptysterium są zbudowane w całości z lokalnego marmuru), trochę pamiątkowych zdjęć i już w ciemnościach dalsza jazda.

Niedługa, bo tylko do Livorno, z którego następnego dnia o ósmej rano mieliśmy prom do Bastii na Korsyce. Livorno to niezbyt ciekawe portowe miasto, ale przyjemnie kojarzy się z dobrą pizzą zjedzoną późnym wieczorem w ramach kolacji. Noc przemęczona na spacerach i próbach drzemki w samochodzie. Rano wjazd na prom i czterogodzinna morska podróż na Korsykę.

Zjeżdżamy z promu w Bastii – drugim co do wielkości mieście Korsyki, walczącym o palmę pierwszeństwa z tamtejszą stolicą, Ajaccio (miejsce urodzenia Napoleona). Stamtąd wyruszamy do Ghisonaccii, gdzie mieści się nasz camping. Jest to na wschodnim wybrzeżu wyspy, które od tamtejszych gór oddziela nizinny pas zwany Castagniccia znany z hodowli jadalnych kasztanów. Po dotarciu na camping instalujemy się i przez następny dzień leniuchujemy, nigdzie się nie ruszając.

Po jednodniowym wypoczynku wyruszamy drogą na samo południe wyspy do Bonifaccio. Jest to stare miasto położone na skalistym półwyspie (cyplu) oddzielającym od lądu wąską zatokę – fiord. W tej zatoce jest port dla jachtów.
Miasto dzieli się na dwie części: dolną – przy porcie i starszą, górną. Po dotarciu na miejsce zaczęły się poszukiwania miejsca do zaparkowania. W dolnej części miasta wszystkie parkingi były jednak szczelnie wypełnione. Lekko zaniepokojeni tym stanem rzeczy ruszyliśmy jedyną główną wijącą się do góry ulicą. Mijając kolejne zapchane parkingi dotarliśmy do kresu owej ulicy, gdzie znaleźliśmy parking z kilkoma jeszcze wolnymi miejscami. Uff, udało się. Po wyjściu z samochodu zauważyliśmy w pobliżu coś dziwnego. Przy bliższym przyjrzeniu się, stwierdziliśmy, że jest to lokalny cmentarz. Zupełnie inny od tych, jakie do tej pory w swoim życiu widywaliśmy. Przypuszczalnie ze względu na skaliste podłoże groby miały kształt kapliczek. Każda z nich należała do jakiejś rodziny i wewnątrz nich widać było na ścianach tabliczki z nazwiskami osób tam pochowanych. Za tym cmentarzem nie było już nic – tylko skały i morze. Wrażenie było niesamowite. Tak właśnie przez przypadek zobaczyliśmy jedno z ciekawszych miejsc. Również stamtąd mogliśmy podziwiać skaliste zbocza fiordu wcinającego się w ląd i prowadzącego do portu jachtowego.

Następnie wyruszyliśmy na obchód miasta. Siłą rzeczy rozpoczęliśmy od jego górnej części, pełnej uroku i wąskich, krętych uliczek. Dotarliśmy do punktu widokowego, skąd można dojrzeć Sardynię, chociaż bardziej rzuca się w oczy malownicza, skalista zatoczka.
Nie omieszkaliśmy zejść do tej zatoczki.

Następnie powędrowaliśmy w kierunku dolnego miasta i do portu. Tam nasz zapalony żeglarz, Krzysztof, zachwycał się pięknymi jachtami. Piotruś dla odmiany wypatrywał skuterów i im bardziej odrapany znalazł, tym większe zainteresowanie mu okazywał.

Następnego dnia postanowiliśmy wyruszyć w głąb wyspy do miejscowości Corte. W tym miejscu należy dodać parę słów o Korsyce. Jest to wyspa o powierzchni ok. 8680 km2 (ok. 100-150 km szerokości w kierunku wschód-zachód i ok. 200 km długości z północy na południe) głównie górzysta, z wąskim nizinnym pasem wzdłuż wschodniego wybrzeża. Najwyższy szczyt, Monte Cinto, ma 2710 m n. p. m., ponadto wiele szczytów ma ok.2000 m n. p. m. Łatwo więc wyobrazić sobie, jak strome są to góry. Zachodnie wybrzeże opada stromo do morza. Stałych mieszkańców jest na Korsyce niewiele ponad 200 000. Właściwie jedynym poważnym źródłem utrzymania jest w tej chwili turystyka. W sezonie liczba turystów dochodzi do 2 milionów. Rolnictwo, niegdyś kwitnące, jest w odwrocie i zajmuje się jedynie produkcją lokalnych „ciekawostek” kulinarnych. W obecnych czasach Korsyka należy do Francji, choć dawniej bywało różnie. Głównym rywalem Francji o wpływy i rządy na wyspie była Genua. Najważniejsza postacią historyczną jest oczywiście Napoleon. Dla samych Korsykanów jednak bardzo ważną osobą jest Pasquale Paoli (1725-1807) – korsykański generał i patriota, który walczył o niepodległość Korsyki, najpierw przeciwko Genui, a potem Francji. Od 1973 na Korsyce zaczęły nasilać się wystąpienia domagające się autonomii wyspy. Dużą role odgrywa terrorystyczny Front Wyzwolenia Narodowego Korsyki. W przeciwieństwie do innych ugrupowań terrorystycznych korsykańscy separatyści nie atakują turystów. Celem ich zamachów są głównie ważne i wpływowe osoby ze świata francuskiej polityki. Dla przeciętnego turysty działalność separatystów jest widoczna m. in. pod postacią napisów na murach czy skałach. Nazwy miejscowości podawane są w dwóch językach: francuskim i korsykańskim (podobnym do włoskiego). Miasto Corte, które było celem naszej drugiej wycieczki, jest właśnie ośrodkiem owych ruchów narodowowyzwoleńczych. Mieści się tam również szkoła wyższa Università di Corsica Pasquale Paoli. Corte leży pośród gór i wąwozów w sercu wyspy. Jest mały miastem, przez które przebiega główna ulica, cours Paoli, pełna kafejek i restauracji. Powyżej znajduje się starsza część miasta z plątaniną wąskich uliczek pomiędzy starymi, dość niestety zniszczonymi domami z obowiązkowym suszącym się praniem.
Nad całością góruje cytadela, skąd rozpościerają się piękne widoki na okoliczne góry. Poza pięknymi widokami i pełnymi specyficznego klimatu uliczkami, zauważyliśmy (a raczej nasi zainteresowani motoryzacją młodzieńcy), że popularnym pojazdem jest tam dość duża, lecz bardzo wytrzymała Toyota Hilux. Zagadką jest, jak oni manewrują tam tymi samochodami.

Drogę powrotną urozmaiciliśmy sobie skręcając z głównej trasy, tak, by przejechać przez małe wioski górskie. Rzeczywiście było warto. Przy okazji zatrzymaliśmy się przy rzeczce górskiej, gdzie zauważyliśmy odpoczywających i kąpiących się ludzi. W rzeczce woda była krystaliczna, ale w przeciwieństwie do naszych górskich strumieni, wcale nie była lodowato zimna. Miała bardzo „przyjazną” temperaturę i ochoczo skorzystaliśmy z tej okazji do ochłody.

Kolejny dzień pobytu postanowiliśmy „zmarnować” na byczenie się na plaży, kąpiel w morzu i ogólne nicnierobienie.
Następnego dnia wyruszyliśmy na podbój zachodniego brzegu wyspy. Celem wyprawy była miejscowość typowo turystyczna – Porto, na zatoką Porto. W przewodniku wyczytaliśmy, że jest to miejsce typowo sezonowe, zimą wszelkie życie tam ponoć zamiera. Pozornie wyjazd nie wyglądał na coś szokującego – w końcu jakieś 160 km w jedną stronę to niby nic takiego. Jednak nie było to zwykłe 160 km. Jechaliśmy znów przez Corte. Do tego miejsca zero emocji. Dalej dopiero „zaczęły się schody”, a raczej typowe korsykańskie drogi. Kręte, wąskie (jak to określił Olek – z pewną, lecz niewielką, przesadą- na półtora samochodu), z jednej strony ograniczone pionową skalną ścianą, z drugiej – przepaścią, broń Boże niezabezpieczone od strony przepaści żadnym murkiem czy czymś w tym stylu. Na zboczach przepaści od czasu do czasu widoczne były wraki samochodów. Dodatkową atrakcję stanowiły pasące się przy drodze lub wchodzące na nią różne zwierzęta domowe typu kozy, świnki, czasem owce i krowy. Do dziś głowię się skąd one tam się brały, wiele kilometrów od jakichkolwiek ludzkich osad. Jak nietrudno się domyślić średnią prędkość mieliśmy niezbyt imponującą – w okolicach 40 km/h.

Od czasu do czasu, gdy znaleźliśmy jakąś zatoczkę w skałach, zatrzymywaliśmy się by podziwiać widoki. A było co podziwiać. Piękne, surowe, majestatyczne góry. Zjechaliśmy z głównej trasy, aby udać się na punkt widokowy, z którego widać najwyższy szczyt wyspy, a ten złośliwie schował się akurat za chmurami.

Samo Porto okazało się rzeczywiście miejsce typowo turystycznym. Wszystkie znajdujące się tam budynki okazały się hotelami. Będąc świadomi, że czeka nas jeszcze droga powrotna, nie zabawiliśmy tam długo. Obejrzeliśmy zatokę, port dla łódek wywożących w morze amatorów nurkowania i kamienistą plażę.

W drodze powrotnej postanowiliśmy zaszaleć i zjeść obiad złożony z lokalnych specjałów i dań w jednej z mijanych lokalnych restauracji. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że tego dnia, a była to niedziela, lokale zamykają o trzeciej po południu i wszędzie odbijaliśmy się od zamkniętych drzwi. Pozostało nam zamówić pizzę na campingu.
Następny dzień był ostatnim dniem pobytu na Korsyce. Ze względu na zmęczenie naszego kierowcy i na czekającą go w kolejnym dniu jazdę, nie ruszaliśmy się z campingu.

Nazajutrz opuściliśmy camping i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Bastii. Mieliśmy tam trochę czasu przed odejściem promu i pospacerowaliśmy po mieście, które nie charakteryzuje się niczym szczególnym.
Pobyt nasz na Korsyce był krótki i zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę to zaledwie „liznęliśmy” tylko trochę tej pięknej wyspy. Bardzo chętnie pojechałabym tam jeszcze raz na dłużej.

Nie był to jednak koniec naszych wakacji. Przenieśliśmy się po prostu na inną wyspę – Elbę. Aby tam dotrzeć musieliśmy dojechać do włoskiego poru Piombino i stamtąd promem, już tylko godzinkę, do Portferraio – stolicy Elby. Cała podróż z Korsyki na Elbę trwała w sumie dość długo i wiedzieliśmy, że przyjedziemy na camping po 22. Musieliśmy zawiadomić o tym rezydenta Eurocampu. Dostałam w rękę komórkę i polecenie „Dzwoń”. Skóra na mnie lekko ścierpła, posługujemy się bowiem wszyscy w miarę swobodnie językiem angielskim, natomiast nie znamy żadnego z języków romańskich. Na francuskiej Korsyce dogadanie się po angielsku nie jest może niemożliwe, ale zdecydowanie trudne. Obawiałam się jak ja sobie poradzę w rozmowie telefonicznej z Włochem lub Włoszką. I tutaj miłe zaskoczenie – porozumiałam się bez trudności, aż sama nie dowierzałam, czy rzeczywiście zrozumieli o co mi chodzi. Po przyjeździe na camping okazało się, że wszystko zrozumieli, rezydentka czekała na nas i nie było żadnych problemów. Na promie zakupiliśmy krótki przewodnik po Elbie. Zaczęłam go czytać i żałować, że zaplanowaliśmy tylko dwudniowy pobyt tam. Jest tam wiele pięknych i ciekawych miejsc. Okazało się jednak, że Elba jest wielkości … Poznania, hm … a najwyżej Wrocławia. Jedna atrakcja od drugiej jest oddalona o 10-15 minut jazdy samochodem. Udało się więc zwiedzić Portoferraio, willę napoleońską w głębi wyspy, miasteczka Capoliveri i Rio nell’Elba. Ponadto spędziliśmy trochę czasu na pięknych plażach i wypluskaliśmy się w krystalicznych wodach tamtejszych zatoczek.

Najciekawszym dla mnie miejscem było Rio nell’Elba, położone wysoko w górach. Przytrafiło mi się tam to, co nie powinno – wyładowały się baterie aparatu, a nie miałam zapasowych. Nie mam wiec stamtąd ani jednego zdjęcia. Miasteczko zauroczyło mnie, bowiem leży na uboczu, z dala od szlaków turystycznych i panuje w nim cisza i spokój. Gdy spacerowaliśmy uliczkami, przed domami siedzieli na krzesłach starsi mieszkańcy i przyglądali się nam z zaciekawieniem. Jedna ze starszych pań spytała się na nasz widok „Inglesi?”, wyjaśniłam jej „No Inglesi, Polacco”, na co usłyszałam pełną entuzjazmu przemowę, z której wyłapałam tylko od czasu do czasu znajomo brzmiące słowa „Papa Giovanni Paolo secondo”. Pokiwałam głową i rozstałyśmy się bardzo zadowolone. Spotkała nas tam niespodzianka. Zaparkowaliśmy bowiem na placyku gdzie stały już jakieś samochody. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po powrocie zobaczyliśmy tylko nasz samochód z jakąś karteczką za wycieraczką. Analizując ową karteczkę długo i wnikliwie, doszliśmy do wniosku, że jest to mandat za złe parkowanie (przechowujemy go jako pamiątkę z wakacji).
Potem był już tylko długi powrót, ponownie z noclegiem u przyjaciół w Norymberdze.

3 myśli w temacie “Korsyka i Elba

    1. Cieszę się, że post może być przydatny, choc należy pamiętać, że byłam tam kilka lat temu.
      Z zaproszenia bardzo chętnie skorzystałam i powolutku postaram się zapoznać z zawartością oraz kibicować na bieżąco 🙂

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.